Przeciwieństwa się przyciągają?
"Mój" K. to moje totalne przeciwieństwo... ja jestem zorganizowana, mam poukładane w głowie, wiem czego chcę, planuję i realizuję. A on - totalny sowizdrzał, żyje chwilą, nienawidzi ograniczeń... wszystko to jest urocze, ale na początku. Kiedy nadszedł czas, gdy zapragnęłam stabilizacji i rodziny usłyszałam, że bał mi się powiedzieć, że on tak naprawdę nie chce ślubu. Dziecko, a i owszem, chociażby w tej chwili możemy zacząć się starać. Wiem, że związek to kompromisy i mimo, iż marzyłam o przysiędze przed Bogiem i weselu, na którym to ja będę w tej wystrzałowej kiecce, byłabym w stanie z tego zrezygnować właśnie dla niego... Tylko jedno ale... Kiedyś rozmawialiśmy o wspólnych planach zdecydowanie częściej i zawsze odnosiłam wrażenie, że K. chce tego wszystkiego tak samo jak ja. Ja dalej snułam wspaniałe wyobrażenia naszej wspólnej przyszłości, kiedy on się ode mnie oddalał. Coraz częściej schodziłam na drugi plan. Ważniejsi stali się koledzy. Ja kochając go ponad wszystko zaczęłam żebrać o czas, obecność, uwagę... Mając niedosyt bycia razem stałam się zrzędą. Z czasem zaczęłam narzekać na wszystko. Pomyślałam, że skoro musimy popracować nad pewnymi elementami to spróbuję porozmawiać o kwestiach, które i tak trzeba będzie zmienić przed założeniem rodziny... ogarnąć trochę nałogi, zmienić pracę na lepiej płatną i przede wszystkim bardziej stałą niż zlecenie na 3 miesiące. Efekt... ja ciągle narzekając stałam się nieszczęśliwa, a on przestał widzieć we mnie swoją kochającą partnerkę, tylko kogoś z listą wymagań... W konsekwencji oddalamy się od siebie jeszcze bardziej.
Powyżej idealny przepis na spieprzenie związku. A przecież początek był taki idealny... owszem, przeciwieństwa się przyciagają, ale z czasem zaczyna brakować wspólnego czynnika, który zawsze pozwoliłby na uspokojenie burzy związanej z różnicą charakterów.
A co jest w tym wszystkim najgorsze? Rozstaliśmy się, bo nie umieliśmy już być razem szczęśliwi. Ale żegnając się oboje przyznaliśmy, że dalej się kochamy... I wiecie co? Nie sądzę żeby to z czasem się zmieniło... przynajmniej z mojej strony. To właśnie on miał być moim mężem i ojcem moich dzieci... byłam tego pewna! Z nikim nie byłam taka szczęśliwa, ale też przez nikogo tyle nie płakałam.
Może ja jestem zbyt sztywna? Może on jest za mało dojrzały? Nie wiem dlaczego nam nie wyszło, ale myślę że fakt, iż jesteśmy tak różni na pewno nie pomógł. Jednak nie opuszcza mnie dziwne przeczucie, że gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach bylibyśmy bardzo szczęśliwi... Może to tylko złudzenie? Może po prostu chcę w to wierzyć, bo dalej widzę w nim "ideał", w którym się zakochałam, a wszystko skończyłoby się tak samo? Nie wiem...
Dodaj komentarz